Kliknij tutaj Witamy na stronie Związku Nauczycielstwa Polskiego Oddział Międzygminny w Mysłowicach

AKTUALNOŚCI  

 

(06.09.2017)  Prawe lektury
Ministerstwu Edukacji udała się rzecz niezwykła: wydłużając listę lektur dla szkół ponadpodstawowych, zarazem mocno ją zubożyło. Główne wątki nowych pozycji? Bóg, honor, ojczyzna. I Smoleńsk.

Niewiele brakowało, żeby w spisie szkolnych lektur spełnił się scenariusz jak z piosenki - Mickiewicz co prawda ocalał, ale nie byłoby Miłosza. Chodziło o przygotowywaną przez resort edukacji podstawę programową do lekcji języka polskiego dla szkół ponadpodstawowych (zmiany zaczną obowiązywać za dwa lata, w roku szkolnym 2019/2020) i niektórych zaniepokoiły na etapie prac i konsultacji. W sierpniu jeden ze słuchaczy Radia TOK FM zauważył na przykład, że w przygotowywanym przez MEN spisie lektur brakuje wspomnianego Miłosza, i to zarówno na poziomie podstawowym, jak i rozszerzonym. Ministerstwo prostowało te doniesienia: „Nie wyobrażamy sobie nowej podstawy programowej do szkół ponadpodstawowych bez twórczości Czesława Miłosza!”. Dodając, że jako polski poeta i noblista ma w kanonie miejsce zagwarantowane.
Zwykłe przeoczenie? Raczej spryt. Dopóki żaden dokument oficjalnie nie obowiązuje, resort może testować opinię publiczną, gdy wychodzą na jaw kulisy pracy nad nową podstawą programową. Ale jeśli zechce - i jeśli środowisko nie zbuntuje się tak głośno jak w sprawie Miłosza - to wytnie niewygodne lektury z taką łatwością, z jaką wyciął gimnazja. Opinii publicznej umknęło np., że ze spisu wypadł „Pan Tadeusz” (pobieżnie omawiany w gimnazjach) - młodzi w zamian dostaną „Konrada Wallenroda”.
Projekt tej podstawy zatrważa także dlatego, że w spisie lektur dokonano wymownych przetasowań. Część pozycji z programu wypadła, niektóre awansowały (obowiązywały na poziomie rozszerzonym, a będą obowiązywać już na podstawowym), inne spadły do rangi „uzupełniających”. Doszły też nowe książki (albo fragmenty), choć trudno odnosić ten przymiotnik np. do dzieł staropolskich, których znacząco przybyło. Z czym więc będą się mierzyć polskie nastolatki?

Polak głupio umiera
MEN ambicje miał duże i chciał poprzesuwać akcenty. Miał i chciał - podkreślmy, bo to się niespecjalnie udało. W projekcie czytamy: „Podstawa programowa kładzie duży nacisk na zapoznawanie uczniów z literaturą współczesną”. Ale tej współczesnej w kanonie niewiele. Poza tym książki wydane w kilku ostatnich dekadach mają być omawiane w klasach maturalnych, więc nieprędko. O ile wcześniej - w trzy, cztery lata - uda się zrealizować bardzo gęsty program z literatury obejmującej czasy od starożytności po 1945 r.
W przypadku literatury współczesnej trudno zresztą mówić o książkach, bo w nowym spisie reprezentują ją głównie wiersze, opowiadania i piosenki (Osieckiej, Demarczyk, Kabaretu Starszych Panów), dobrane według średnio zrozumiałego klucza. Najwięcej kontrowersji budzi wciągnięcie na listę poezji Wojciecha Wencla, barda prawicy, laureata nagrody „Zasłużony dla Polszczyzny”, odebranej z rąk Andrzeja Dudy mimo sprzeciwu Rady Języka Polskiego i środowiska. Wencel od 2010 r. uderza w bardzo wysokie, patetyczne tony, wskrzeszając idee romantyzmu i mit smoleński, wyraźne zwłaszcza w tomach „De profundis” i „Epigonia”. Dużo w tej poezji trupów, mądrzejszych rzecz jasna niż niejeden żyjący. „A im bardziej bezsensowny twój zgon się wydaje / tym gorętsze składaj dzięki że jesteś Polakiem / naród tylko ten zwycięża razem ze swym Bogiem / który pocałunkiem śmierci ma znaczoną głowę” - to cytat nieźle puentujący twórczość Wencla, poety do rdzenia katolickiego.

„Zamiast w szkole uczyć jak mądrze żyć, będą nauczać jak idiotycznie umierać” - komentowała w mediach społecznościowych Manuela Gretkowska. W tym samym wierszu Wencla („In Hora mortis”, łac. „W godzinę śmierci”) czytamy, że „Jeszcze Polska nie zginęła póki my giniemy”. A w utworze „Archeologia” Wencel dodaje: „Piszę o tobie Polsko wciąż ten sam wiersz / lecz brakuje mi słów by przywrócić cię współczesnej poezji”. Wencel przywraca ją więc, jak może.
Do czołówki twórców współczesnych MEN zaliczył także poetę Jana Polkowskiego, działacza Solidarności, rzecznika prasowego w rządzie Jana Olszewskiego, a ostatnio prezesa Fundacji Smoleńsk 2010 zbierającej fundusze na realizację filmu o katastrofie smoleńskiej. Polkowski zasłynął m.in. z tego, że uznał „Lalkę” Prusa za antypolską (na łamach tygodnika „wSieci”). Spierał się także ze Świetlickim, który widział w nim poetę przywiązanego do idei, do przesady metafizycznego, odklejonego od rzeczywistości. Istotnie, w poezji Polkowskiego wracają motywy przemijania i śmierci („Z życia, co tutaj kipiało, / Z krwi, co rzeką się lała, / Co zostało, dla nas ocalało? / Mogiły, wyblakła ofiara…”).
MEN wydaje się podzielać wyobrażenia Instytutu Książki na temat tego, jak powinno się mówić o polskiej literaturze. Instytut pod rządami Dariusza Jaworskiego chce doceniać jednakowo beletrystykę, książki historyczne, religijne, patriotyczne, żywoty świętych itd. Nie ma w tej idei nic złego, ale pod warunkiem, że w pierwszej kolejności liczy się jakość tekstu, a nie jego gatunkowa przynależność czy poruszany przez pisarza wątek przewodni. Ale władza uparła się nie tylko na tematy, ale i na konkretnych autorów. W spisie lektur i na listach twórców wysyłanych przez Instytut na prestiżowe zagraniczne targi książek (najbliższe odbędą się w Pekinie i we Frankfurcie) figurują te same nazwiska: właśnie Wencla i Polkowskiego.
Tą potrzebą wyważania różnych literackich perspektyw należałoby tłumaczyć wciągnięcie do spisu - do spółki ze wspomnianą dwójką - Marcina Świetlickiego. Poeta pomstował w tej sprawie na Facebooku: „(…) ogłaszam, że sobie tego stanowczo nie życzę. W przeciwieństwie do Homera i Herberta żyję jeszcze i mam możliwość zaprotestowania. Podejrzewam również, że Prawdziwi i Jedyni Polscy Poeci z tej listy (Wencel, Polkowski) wcale nie cieszyliby się z mojego towarzystwa na stronach podręcznika”.
W zestawie znaleźli się poza tym autorzy, rzec można, nieprawomyślni, jak Olga Tokarczuk i Andrzej Stasiuk. Ciekawe, jak zostanie potraktowany np. „Profesor Andrews w Warszawie” z tomu „Gra na wielu bębenkach” tej pierwszej autorki, opowiadanie o losach angielskiego psychologa, który gubi się i miota w Polsce czasów stanu wojennego. Cudzoziemiec - by nie powiedzieć: imigrant - nie może sobie zagrzać miejsca w sercu Europy, bo wciąż spotykają go nieszczęścia, ludzie spoglądają nieprzychylnie, z nikim nie może się dogadać. To cenne opowiadanie w dorobku Tokarczuk, ale rodzi się pytanie, jak zostanie zagospodarowane. W podstawie programowej podkreśla się, że książki nie tylko „otwierają ciekawą przestrzeń myślenia”, ale także są „strażnikiem pamięci zbiorowej”, stąd całkiem uzasadnione obawy, że tematy poruszane na lekcjach okażą się jednorodne, spojone hasłami „Bóg, honor, ojczyzna” (i Smoleńsk), a dyskusja spłaszczona.

Cierpienia młodego licealisty
Jeszcze jedno marzenie wyartykułowane przez MEN w podstawie programowej - czyli do reprezentowanie literatury powszechnej - na tym etapie także spełzło na niczym. „Język polski, realizowany jako przedmiot kluczowy w szkole ponadpodstawowej, pozwala uczniowi na poznawanie zarówno dzieł literackich wchodzących w skład polskiego, europejskiego i światowego dziedzictwa, jak i utworów literatury współczesnej, których autorzy zdobyli uznanie” - czytamy w projekcie. Tymczasem Komisja Dydaktyczna Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza, która projekt opiniowała (jak wiele innych ciał związanych z kształceniem), szacuje, że literatura światowa stanowi ok. 10 proc. liczącego 90 pozycji zbioru lektur obowiązkowych. I pyta: „Czy deklarację tę należy rozumieć jednak w ten sposób, iż chodzi o autorów, którzy zdobyli uznanie twórców podstawy?”.
Nie zdobył uznania Joseph Conrad, bo z podstawy wyleciało „Jądro ciemności”, bezspornie arcydzieło, jeden z najdoskonalszych wykładów z antykolonializmu. Piękny prezent na 160. urodziny i obchodzony właśnie Rok Conrada. „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa przesunął się z obowiązkowej listy dla poziomu rozszerzonego do listy uzupełniającej. Uzupełniający - na poziomie podstawowym i do czytania we fragmentach - jest także Goethe (trudno sobie wyobrazić szkolne lata bez „Cierpień młodego Wertera”).
Z poziomu rozszerzonego do podstawowego poszybowała zaś moralistyczna „Boska komedia” Dantego Alighieri. Tymczasem dzieł najnowszych jak na lekarstwo. Wygumkowano kategorię „wybrana powieść światowa z XX lub XXI w.”. Na poziomie podstawowym uczniowie będą czytać raptem „Rok 1984” George’a Orwella i „Dżumę” Alberta Camusa. Na poziomie rozszerzonym też niewiele - „Proces” Kafki i któreś z opowiadań Borgesa. Stowarzyszenie Grupa Zagranica, które także wypowiadało się na temat projektu, postulowało, żeby dopisać tu książki, które prezentowałyby „rzeczywistość postkolonialną, uwzględniającą zmiany polityczno-gospodarcze oraz społeczne, jakie zaszły w XX i XXI wieku”, a także „odnoszące się do wyzwań globalnych współczesnego świata”. Propozycje są konkretne, wśród nich tacy autorzy, jak Chimamanda Ngozi Adichie i John Maxwell Coetzee. Grupa Zagranica podsuwa też polskie pozycje, np. „Modlitwę o deszcz” Wojciecha Jagielskiego, „Wykluczonych” Artura Domosławskiego czy „Cesarza” Ryszarda Kapuścińskiego. Książki świetne, przejmujące, dotykające (nomen omen) jądra współczesnych zdarzeń: problematyki obcości, totalitaryzmów, terroryzmów. Ale nieprzystające do założeń MEN tematycznie i gatunkowo (reportaż w ogóle sobie podarowano).
Bo resort edukacji de facto poszatkował polską literaturę współczesną i światową - i zrobił miejsce literaturze dawniejszej. W projekcie czytamy, że nowa podstawa programowa „przywraca chronologiczny układ treści, który pozwala na poznawanie utworów literackich w naturalnym porządku, tak jak one powstawały z uwzględnieniem różnorodnych kontekstów, w tym kulturowych, historycznych, filozoficznych”. Resort zastrzega jednocześnie, że lekcje polskiego nie mogą przypominać wykładu z historii literatury, a chronologia powinna stanowić tylko punkt odniesienia, skłaniać do zestawiania w czasie różnych zjawisk literackich itd. Te dwa cele - porządek chronologiczny i porównania - przy tej liczbie lektur mogą się jednak nie spotkać. Część grona pedagogicznego już się zresztą cieszy, że nie będzie zmuszona odnosić się do Szymborskiej przy okazji omawiania Biblii. W zamyśle autorów nowej podstawy, jeśli już, to powinno być odwrotnie: „Należy przyjąć perspektywę współczesną jako punkt wyjścia do wprowadzania do tradycji”. Czyli znowu - cała wstecz. Specjaliści od komparatystyki łapią się za głowy.

O poprawie RP
Wzmiankowana Biblia w spisie lektur podstawowych rzecz jasna się znalazła i obowiązkowa była zawsze. Ale wystąpi w nieco odświeżonym sąsiedztwie: „Mitologii” Jana Parandowskiego i wybranych utworów Horacego. Spis lektur obowiązkowych, obejmujących epoki od średniowiecza po barok, w ogóle przypomina lekko okrojony sylabus do zajęć z historii literatury staropolskiej na wydziałach polonistyki: począwszy od „Bogurodzicy”, przez „Lament świętokrzyski”, kończąc na Danielu Naborowskim. Tyle że na studiach ma to jakieś uzasadnienie, a w szkole utworów poświęconych podobnym zagadnieniom będzie aż nadto. Ascezę, skromność, prostą religijność będzie się opiewać przy okazji lektury „Legendy o św. Aleksym”, ale i „Kwiatków św. Franciszka”. Problematyka polityczna, narodowa i patriotyczna będzie zaś wałkowana właściwie od „Odprawy posłów greckich” Jana Kochanowskiego (to nowość w zestawie) po - no cóż - Wojciecha Wencla. Po drodze pojawią się m.in. „Kazania sejmowe” Piotra Skargi, utrzymany w stylistyce proroctwa program polityczny. Ideałem władcy był dla Skargi monarcha katolicki, który związałby silniej Kościół z państwem. Tym sobie zasłużył na miejsce w kanonie?
Obowiązkowa będzie też rozprawa „O poprawie Rzeczypospolitej” Andrzeja Frycza Modrzewskiego, uznawanego za jednego z najważniejszych przedstawicieli tzw. humanizmu chrześcijańskiego z czasów renesansu, ale i za twórcę społecznie zaangażowanego. Pisał Frycz o państwie Mojżesza, że: „rządziła w nim bowiem władza prawie jednego człowieka, któremu przydatni byli ludzie co najroztropniejsi; oni wespół z nim dźwigali brzemię rządzenia, spraw i trudów państwa. Tych zaś wybierano z całego ludu i lud cały był tym, co ich wybierał”. Frycz opowiadał się za rządami silnej ręki, surowymi karami i cenzurą obyczajów, ale - co może także wypada zaznaczyć - pod warunkiem że ludzie władzy byli oświeceni, odpowiedzialni i uczciwi. W przeciwnym razie to już nie ideał władzy, ale tyrania.
Nieco literatury staropolskiej trafiło też na listę uzupełniającą, w tym nieobecne wcześniej „Historyja o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim” Mikołaja z Wilkowiecka czy „Psalmodia polska” Wespazjana Kochowskiego. Na tym tle dziwi niedoreprezentowanie dzieł z kolejnych epok, bliższych dzisiejszym nastolatkom nie tylko pod względem językowym, ale i fabularnym. Bruno Schulz ma być omawiany już tylko na poziomie rozszerzonym (a to przecież klasyka realizmu magicznego). „Ludzie bezdomni” Żeromskiego (powieść nazywana nową Ewangelią) dziś jeszcze są lekturą do wyboru, na ogół jednak omawianą - z nowej podstawy ich wymazano. Ten sam los podzieliła „Cudzoziemka” Kuncewiczowej (kobiet w spisie jest jeszcze mniej niż literatury europejskiej). Dziwi nieobecność Iwaszkiewicza. Wracają za to, jakby w ramach zadośćuczynienia, „Gloria victis” (niekoniecznie najcenniejsza w dorobku Orzeszkowej) oraz „Potop”. „Trudny język dawnych epok oraz nieaktualna perspektywa mogą być zniechęcające dla uczniów. Zamiast uczynić z nich miłośników literatury, wychowamy pokolenie czytelników skryptów i opracowań” - notuje w dokumencie opiniującym projekt Sławomir Broniarz, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego. Skoro o obowiązującym jeszcze spisie lektur co niektórzy mówią, że „trąci myszką”, to co powiedzą o nowym? Rzecz w tym, żeby zachować i proporcje, i zróżnicowanie tematyczne. W projekcie MEN brakuje jednego i drugiego elementu.

Rząd idzie po rząd
Niezależnie od tego, kto jest w Polsce u władzy, majstrowanie przy spisie szkolnych lektur zawsze wywołuje dyskusję. Przy okazji wychodzi też na jaw, że różne środowiska różne książki uznają za kanoniczne. Pamiętamy, co się działo, gdy Roman Giertych, minister edukacji narodowej w latach 2006-07, wziął spis lektur pod nóż. Toczono wtedy boje o „Ferdydurke” Gombrowicza w liceach i o „Pana Tadeusza” w gimnazjach. Gdy zmiany zapowiadała Joanna Kluzik-Rostkowska, szefowa MEN w latach 2013-15, obawiano się, że „Pięćdziesiąt twarzy Greya” wyprze „Nad Niemnem”.
Ale w porównaniu z tym, co teraz robi PiS, to była tylko kosmetyka. Zmiany forsowane przez MEN pod wodzą Anny Zalewskiej są wyjątkowo inwazyjne i chaotyczne. To jeszcze jeden efekt deformy - resort, gumkując gimnazja, musiał jakoś te lektury poprzesuwać, a przy okazji niektóre usiłuje wymienić. W projekcie bardzo często pada słowo „tradycja”. Kładzie się nacisk na górnolotne wartości, jak „piękno”, „dobro” i „dziedzictwo”, zachęca się do „samorozwoju”. Ani słowa - zauważają krytycy - o takich sprawach jak tolerancja czy równość. Recenzenci są ponadto zdania, że młodzieży odbiera się lektury wielowarstwowe, złożone, otwierające na inność, zmuszające do namysłu i większego wysiłku intelektualnego. Stąd brak Conrada czy Witkacego. MEN podkreśla zarazem, że nowa podstawa wyklucza „encyklopedyzm”, ale sam sobie przeczy, stawiając na wiedzę, a nie konkretne umiejętności.
Część środowiska pociesza się, że uczniowie i tak lektur nie czytają, bo nie lubią, kiedy coś im się narzuca. Inni dodają, że wciągnięcie dowolnej książki do szkolnego kanonu nie uczyni z niej od razu arcydzieła, więc nie ma o co kruszyć kopii. Jeszcze inni - że wszystko w gruncie rzeczy zależy od nauczyciela.
Niestety, każdy z tych argumentów łatwo zbić. Po pierwsze: jeśli już pokładamy nadzieje w przekorze, to nie dziwmy się potem i nie marudźmy, że młodzi nie czytają. Bo czytać (z zainteresowaniem, a przynajmniej ze zrozumieniem) uczą się czasem dopiero w szkole i szkoda by to było zaprzepaścić. Po drugie: nawet jeśli pozycje w spisie lektur nie stają się z marszu arcydziełami, to tworzą pewną wizję kultury i literatury, a nie każdy nastolatek zechce podać ten fakt w wątpliwość albo samodzielnie go zweryfikować - z taką wizją pójdzie w świat. Po trzecie wreszcie: nawet jeśli nauczyciel jest pełen energii, pasji i wigoru, to ciasny harmonogram zajęć i dość konkretne zestawy arkuszy maturalnych mocno go ograniczą. Owszem, programów nauczania nie przepisuje się jeden do jednego na scenariusze szkolnych lekcji. Ale maturę trzeba zdać. Tymczasem z obliczeń Komisji Dydaktycznej Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza wynika, że na omówienie jednej lektury polonista będzie miał w najlepszym wypadku cztery godziny.
Ale kanon lektur to tylko jeden z elementów edukacji rozumianej po nowemu. Rząd idzie szeroko po rząd młodych dusz. Może więc warto te kopie pokruszyć?

Resort edukacji poszatkował polską literaturę współczesną i światową - i zrobił miejsce literaturze dawniejszej.



Źródło - Polityka str. 76 autor: Aleksandra Żelazińska (06.09.2017)

 

 

 

 

 


© 2014. Oddział Międzygminny ZNP w Mysłowicach. Wszystkie prawa zastrzeżone.